wtorek, 5 lipca 2011

Maraton Lubrza / Mike

W niedziele po przebudzeniu za oknem dominował jeden widok... strugi deszczu i bardzo mocny wiatr. No cóż ale nie zawsze startuje się w pięknej pogodzie. Rezygnacja nie wchodziła w grę! zwłaszcza że po dwóch edycjach Grand Prix Kaczmarek electric zajmowałem doskonałe drugie miejsce w generalce. Warto było wiec pojechać po punkty..

Dojazd w ulewnym deszczu... na całe szczęście pogoda okazała łaskę i juz na kilka kilometrów przed "miasteczkiem startowym" rozpogodziło się, no może sie nie rozpogodziło ale przestało padać :)


Tradycyjnie rejestracja, składanie sprzętu, przygotowanie prowiantu, rozgrzewka i na start. Tym razem byłem "rozstawiony" w pierwszym sektorze.

Nie wiem czy nagrody finansowe tak działają czy coś innego ale w tym cyklu na każdej edycji pojawia się czołówka MTB.

Razem ze mną na starcie stali: Pituch, Kaiser, Płuciński, Tecław, Dorożała, Krzywy i jeszcze paru znakomitych zawodników...


Ok. Więc tak ...
Tradycyjnie start nastąpił o 11:00. 50m po płaskim skręt w lewo i 20m ścianka. Udało się przejechać ją bez problemów a na szczycie zobaczyłem naszą ulubienice Panią M. Minąłem ja i myślę sobie coraz lepiej mi to wychodzi:) jak się później okazało radość była przed wczesna...


Jadę wiec sobie w czubie stawki, kolejny zakręt w lewo i pod górę, całkiem długi podjazd myślę fajnie... ale coś mi tu nie gra. Wszystko boli mnie jak jasna cholera, nogi nie podają, pieczenie w płucach normalnie dawno się tak nie czułem. No ale nic cisnę dalej choć raczej słowo wyciskam bardziej pasuje. Po paru kilometrach nie byłem w stanie utrzymać się pociągu w którym jechałem. Odpuściłem więc by się nie zajechać na samym początku wyścigu. Odwracam głowę by sprawdzić co tam z tyłu... no i zobaczyłem Panią M. jak powoli ale systematycznie dochodzi mnie.
W końcu podjechała i myląc mnie z Pio_trkiem mówi cześć...
- No cześć...
- O przepraszam pomyliłam cię z kimś innym....
- Z moim Braciszkiem mnie pomyliłaś...

Byście widzieli jej zawiedzioną minę jak się okazało że to nie Pio_trek. Co ty masz w sobie człowieku? :0

Próbowałem utrzymać koło ale nic z tego. To było naprawdę dziwne uczucie, na podjazdach wszyscy mnie brali, jak nigdy. Pierwsza godzina wyścigu to było najgorsze 60 minut w moim wykonaniu w tym sezonie. Ból Ból i jeszcze raz ból.

Dojeżdżam do rozjazdu mini mega, a tam Ania z aparatem "nadziera" się na mnie; Dawaj Dawaj Mike!
Jak to podziałało!!! Noga chwyciła momentalnie... przyspieszyłem i mimo że nadal mnie wszystko bolało ale zacząłem odrabiać straty. Dziękuje za to Kochanie :)


Dziwny jest ten nasz organizm... raz jest źle lub bardzo źle a kilkanaście minut później wyśmienicie.
Na początku drugiej pętli wyprzedził mnie właściciel Alfy z płetwą na dachu ( pisałem o tym przy okazji maratonu w Kargowej ) mówię sobie oj nie kolego Ty mnie nie pojedziesz! Spokojnie trzymałem go jakieś 500m przed sobą, dojeżdżając do serii podjazdów postanowiłem go dogonić i minąć. Udało sie i po jakiś dwóch minutach jechałem sam goniąc kolejnego zawodnika. Doszedłem go i tym razem wyprzedziłem na zjeździe, potem nastąpiła seria podjazdów wiec zbudowałem sobie solidną przewagę kilkunastu sekund.

Niestety tym razem oznakowanie trasy pozostawiało wiele do życzenia. Przy jednym ostrym skręcie w lewo znak wisiał za zakrętem więc pojechałem dalej... na całe szczęście szybko się zorientowałem że nie poznaje trasy więc zawróciłem ale straciłem wypracowana przewagę... Czołówka nie miała tyle szczęści i się dokładnie w tym samym miejscu pogubiła nadkładając przez to kilka kilometrów.

Ok myślę sobie urwałem kolegów raz to i drugi raz się uda... Przyspieszyłem i zostali z tyłu.

Był sobie zjazd... za zjazdem zakręt w prawo... taki co można go przy 40km/h próbować brać... no i na pierwszej pętli sie udało ale za to na drugiej wewnętrzną nogą zahaczyłem korzeń... i następną rzeczą jaką zobaczyłem było drzewo zbliżające sie do mnie właśnie z prędkością około 40km/h.. na całe szczęści wyhamowały mnie trochę krzaki ale i tak nieźle przypierdo... Skończyło na całe szczęście tylko na zadrapaniach, zbitej łydce i odrobinie krwi no ale koledzy z tyłu znowu mnie dogonili:)

Adrenalina zrobiła jednak swoje kawałek za miejscem " dzwonu" był około 30m przejazd przez wodę ( taką ponad suport:) ) tam ich minąłem i zacząłem znowu uciekać.

Cos pech mnie tego dnia nie opuszczał. Tym razem ujawnił się pod postacią dwóch strażaków z OSP. Stali sobie na końcu szybkiego odcinka przy ostrym skręcie w prawo. Teoretycznie byli tam pewnie po to by wskazywać drogę i ostrzegać o niebezpieczeństwie, no ale ci Panowie tego nie wiedzieli więc jeden leżał sobie na zielonej trawce a drugi pisał sms. Tak wiec przestrzeliłem zakręt. I znowu musiałem się cofać, przy okazji opierdalając miłych Panów strażaków.
Ostatni kilometr wyścigu prowadził po torze motocrossowym:)

Metę osiągnąłem po 2h 06min 23sek przejeżdżając 50.5km.


Podsumowując:
Dziwny wyścig w moim wykonaniu, pierwsza połowa tragiczna druga już w miarę ok. Różnicę pomiędzy pierwszą a drugą pętlą widać po czasie przejazdu. Drugą przejechałem 12 minut szybciej, a podjazdy które przepychałem na pierwszej rundzie z środkowej tarczy z przodu na drugiej jechałem z blatu:) jak tak sobie teraz to analizuje to dochodzę do wniosku ze treningi z poprzedniego tygodnia miały wpływ na moją dyspozycje.

Wynik w sumie dobry: 16 Open i 7 w M2. Punkty do generalki zdobyte ( powinno być całkiem wysoko ) wiec start pomimo licznych przygód i strasznej męczarni na trasie należy uznać za udany :)

Hr avg 173, Hr max 191, dist 50.5km, spd avg 24km/h, cad avg 99, asc 410m, kcal 1834, zmęczenie 9

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz